Dojrzały owoc granatu

Dojrzały owoc granatu


Noa Kaufman


Wiadomość, o tym że najnowocześniejsze metody leczenia bezpłodności są naszą jedyną opcją, była dla nas potwornym szokiem. Był to werdykt pierwszego lekarza, do którego zwróciliśmy się z prośbą o konsultację po roku naszego małżeństwa. Tak drastyczna interwencja z mocnymi środkami hormonalnymi, interwencją chirurgiczną, wydawała się bardziej aniżeli przykra, wydawała się być przeciwna fundamentalnym zasadom, według których żyliśmy i podchodziliśmy do spraw związanych z życiem. Próbując być tak ostrożnym, starannie dobierając pokarmy i napoje, świadomie unikając dodawanych środków smakowo - utrwalających znanych ze swojej rakotwórczej natury.
Przestraszeni odłożyliśmy dodatkowe badania zalecone przez lekarza. Kiedy poczułam, że jestem gotowa sprawdzić inne opinie medyczne spotkaliśmy się z większą ilością lekarzy, przeszliśmy jeszcze bardziej inwazyjne badania. Wszystko z tą samą konkluzją: zapłodnienie In vitro było naszą jedyną opcją. Ale oczywiście ja rozumowałam, że, jeżeli B-g rozdzielił Morze Czerwone czyż nie będzie mógł uczynić tego cudu dla nas?
Jednocześnie, z każdą rocznicą, która zaznaczała kolejny - bez dziecka - rok, stawałam się nieufna i obawiająca się o moje ciało wystawione na działanie farmaceutyków hormonalnych i ich potencjalnych ubocznych efektów. Jak mogłam sama z własnej woli wystawić siebie na działanie tych chemicznych hormonów, których fizycznego i emocjonalnego wpływu na człowieka nikt nie potrafił przewidzieć? A pozytywne zakończenie nie było nawet gwarantowane!


Jakże dobrze pamiętałam moją podatność na zranienie, którą przeżywałam sześć lat temu przed operacją, która spowodowała nasz obecny problem. Konsylium lekarskie weszło do mojego pokoju na 17-tym piętrze, z widokiem na East River w szpitalu „Sloa Kettrering”. Przyszli, aby powiedzieć mi więcej szczegółów na temat resekcji brzucha, którą miałam przejść następnego dnia.
„Będziemy również korzystali z obecności chirurga-ginekologa, który zmieni położenie twoich jajników", wyjaśniła pielęgniarka.
„Co?” Zawołałam zaalarmowana.”O czym ty mówisz?”
„To jest ważna cześć zabiegu. Czy nikt nie powiedział ci o tym?”
„Nie, nikt mi o tym, nic, nie powiedział!”Zaszlochałam, chcąc przebudzić się i uciec z tego koszmarnego snu.
„W przypadku, jeżeli odkryjemy rakowe komórki w twoim brzuchu, wymagane będzie zastosowanie radioterapii w dolnej części twojego ciała. Poprzez przesunięcie twoich jajników, aby nie były obok gruczołów limfatycznych, które będą poddane radioterapii, będziemy w stanie uchronić je przed sterylizacją”, spokojnie wyjaśniła pielęgniarka.
Ja nie czułam się wcale taka spokojna. Ta cała operacja wydawała mi się niepotrzebna. Intuicyjnie wyczuwałam, że ten nowotwór w dużym stopniu uleczalny, jeszcze nie rozprzestrzenił się poza grudkę na mojej szyi i maleńki, ledwie widoczny, guz pod ramieniem. Ale w świecie medycyny moje intuicyjne odczucia nie były ustalonymi faktami, na których onkolog mógłby polegać, aby ustalić sposób leczenia.
Następnego ranka, na pół godziny przed operacją, kiedy już byłam pod wpływem usypiających środków anestezjologicznych podszedł do mnie chirurg-ginekolog.
„Słyszałem, że byłaś wczoraj zdenerwowana faktem, że będziesz miała przesuwane jajniki”, zaczął miłym głosem. Ja miałam tylko osiemnaście lat.
Miałam tylko osiemnaście lat. Małżeństwo, czy też rodzina, nie były wtedy jeszcze na pierwszym miejscu w moich najbliższych planach życiowych. Przeżycie było pierwsze. Odpowiedziałam powoli. „Czuję się dobrze. Ja to rozumiem.”
„Tak więc rozumiesz, że zajęcie się twoimi jajnikami niesie ze sobą ryzyko? Może zaistnieć sytuacja, że w ogóle przestaną funkcjonować, ale jest to ryzyko, które musimy podjąć inaczej naświetlania radioaktywne zniszczą je kompletnie.”
Ponownie zaszokowana nie mogłam przemówić. Nie było czasu na protest. Z jakiś tajemniczych powodów całe to doświadczenie miało być częścią mojego życia.
Patrząc wstecz jestem wdzięczna, że połączyłam holistyczne-alternatywne podejście do leczenia z „zachodnim”, łączącym naświetlania promieniami RTG z chirurgicznym zabiegiem. Jestem pewna, że mój wspaniały lekarz onkolog obawiał się, że zupełnie odmówię leczenia. Wtedy też zapewnił mnie, że nie będę miała żadnych problemów z zajściem w ciążę.
Ale to zapewnienie było dane lata temu a teraz byłam mężatką i mój zegar biologiczny „tykał”, nasze serca tęskniły a ręce były puste.
Nasza przyjaciółka była przysposobionym rodzicem niemowlęcia, którego los miał zostać rozstrzygnięty w sądzie. Stałam się kompletnie pochłonięta przez myśl, że to na przykład my moglibyśmy zostać jego rodzicami. Kiedy z mężem trzymaliśmy ją, przekonaliśmy się z jaką łatwością moglibyśmy ją pokochać. Myśleliśmy jaka ona jest piękna. Pewnego dnia nasza przyjaciółka pozwoliła nam zaopiekować się niemowlęciem. Zmienialiśmy dziecku pieluchy, przygotowywaliśmy butelkę, karmiliśmy, trzymaliśmy, dbaliśmy aby odbiło się mu po jedzeniu, uspokajaliśmy ją. Głaskaliśmy i mówiliśmy do niej. Zaraz następnego dnia zadzwoniliśmy do naszej agencji zajmującej się sprawami adopcji, która zajmowała się jej sprawą i przeprowadziliśmy wywiad jak należy postępować, aby oficjalnie zaadoptować ją. W agencji oczywiście byli zobligowani poinformować nas, że lista oczekujących wynosi już sześć lat! Ta wiadomość złamała nam serce, ale zdecydowaliśmy, że będziemy kontynuowali proces adopcji uczestnicząc w spotkaniach i czekając na naszą kolej.
W międzyczasie minął kolejny rok, cicho, nieustająco przynosząc comiesięczne rozczarowania.
Jedynym sposobem radzenia sobie z ciszą naszego życia było podejmowanie przez nas gości na Szabat. Mieszkając w tętniącej życiem żydowskiej społeczności, blisko studenckiego kampusu mogliśmy z łatwością, co tydzień, zaprosić ponad dziesiątkę studentów, którzy nigdy w całym swym życiu nie doświadczyli smaku Szabatu. Przywilejem było odpowiadanie na ich pytania; było to również czymś co powodowało, że czekaliśmy na nich każdego tygodnia. Stało się to okazją do dzielenia się naszymi wartościami w pełnym znaczenia i promującym życie stylu. „Ten, kto naucza Tory syna swego przyjaciela, to tak, jakby dał mu życie”. (Pirkei Awot [z hebrajskiego: Etyka Ojców)
Żywotną dla mnie sprawą było, abym nie czuła się samotnie. W końcu przyjaciele wyperswadowali mi i skłonili do tego, abym włączyła się do małej grupy wsparcia związanej ze sprawami płodności. Tam spotkałam inne kobiety również próbujące sobie dać radę z tym samym, co ja, problemem. W społeczności, która totalnie skoncentrowana jest na dziecku zasadniczą sprawą dla mnie było, abym nie czuła się samotnie. Jedna z kobiet podzieliła się ze mną praktyką odmawiania modlitwy -„Modlitwa Hany”, (modlitwy, którą odmawiają kobiety majce trudności związane z płodnością). Ribono szel Olam [z hebrajskiego: Panie Wszechświata], wszystko to, co stworzyłeś w kobiecie, Ty nie stworzyłeś tego na marne. Oczy aby widziały, uszy aby słyszały, nos aby czuł, usta aby mówiły, ręce by pracowały, nogi by chodziły, piersi aby karmiły. Wielbiony bądź Ty za położenie piersi na moim sercu! Dlaczego miałabym nimi nie karmić? Daj mi syna, a będę go nimi karmiła!” (Brachot 31b [z hebrajskiego: Błogosławieństwa 31b])
Identyfikowanie się z tęsknotą Hany, jak również z naszymi Czterema Matkami: Sarą, Rebeką, Rachelą i Leą, dawało mi poczucie związku z historycznym procesem, którego uczestniczkami było wiele kobiet, które cierpiały, przetrwały i w końcu zatriumfowały. Oczywiście, że B-g odpowie na moje modlitwy.
My z całym oddaniem sprawdzaliśmy wszelkie sugestie związane z żydowskimi zwyczajami czy też alternatywne praktyki, które wydawały nam się być rozsądnymi i szacownymi. Na przykład wizyta u bardzo znanej Rebecyn [z hebrajskiego: żona rabina], która to wizyta spowodowała, że poczułam mocniejszą więź kiedy odmawiałam Psalmy. Rebecyn podkreśliła również, żebym bardziej koncentrowała się, gdy odmawiam błogosławieństwo „Matir Asurim” w modlitwie Szmone Esre [z hebrajskiego: Osiemnaście Błogosławieństw]: „Oby B-g uwolnił cię od ograniczeń twojej sytuacji!”
Na co ja czekałam? Ciągle czułam się zbyt przestraszona zapłodnieniem In vitro, aby poważnie rozważać tę możliwość, ale w rzeczywistości, głęboko w środku, może…rozważałam, czy ja właściwie nie obawiałam się konsekwencji związanych z zostaniem matką? Jak długo powinnam czekać? Dostaliśmy tylko jedną medyczną opcję… kiedy zdecyduję się na „skok na głęboką wodę”? Rozważałam czego właściwie się bałam i modliłam się o jasność zrozumienia tego.
Dobra przyjaciółka, która świadoma była naszej sytuacji, poprosiła mnie abym towarzyszyła jej przy porodzie jej piątego dziecka. W miesiąc po byciu świadkiem tego głębokiego wydarzenia powiedziałam mężowi, że jestem emocjonalnie gotowa aby odwiedzić klinikę, w której przeprowadzane są zabiegi In vitro; nie w sprawie konsultacji, ale faktycznego rozpoczęcia leczenia. Mogliśmy zastosować naszą wiedzę na temat holistycznych metod z procedurami związanymi z In vitro. Ponownie przeczytałam o metodzie kontrolowanej wyobraźni, którą to metodę używałam kiedy stawiałam czoła nowotworowi, który, dzięki B-gu, dawno temu zniknął, ale który, w bezpośredni sposób wpłynął na nasz obecny dylemat.
Czuliśmy, że jesteśmy otoczeni przez wspierającą nas sieć modlitw. Mieliśmy nadzieję, że lata naszych modlitw o B-skie współczucie, trzymanie nowonarodzonych chłopców w czasie ceremonii obrzezania (honor, którym obdarzane są pary, które próbują same mieć dziecko) i wiele innych żydowskich zwyczajów, które przestrzegaliśmy, jak również zbiorowe modlitwy wielu ludzi za naszą sprawę przypuszczalnie przechyliło szalę na korzyść naszej sprawy. Kontaktowaliśmy się z rabinami zarówno w sprawach związanych z koniecznym ich przewodnictwem w dostosowaniu się do zasad prawa żydowskiego w tym labiryncie pytań związanych z zapłodnieniem jak i również z prośbą o ich błogosławieństwo za sukces. Prosiliśmy konkretnych ludzi, szczególnie naszych rodziców, aby modlili się za nas. Czuliśmy, że jesteśmy otoczeni przez wspierającą nas sieć modlitw.
Przypominam sobie podróż do Izraela, którą odbyliśmy pewnego lata. Odwiedziliśmy Pawilon Dzieci w Instytucie – Muzeum Jad Waszem w Jerozolimie. W ciemnościach, pomiędzy odbiciami milionów, maleńkich świateł kiedy imiona dzieci, jedne po drugim są wywoływane w niesamowitym bezruchu, ja błagałam B-ga aby zesłał nam tylko jedną neszamę [z hebrajskiego: dusza], tylko jedną duszę.
Kiedy zaczęło się leczenie, przepełniona modlitwami, wizualizowałam każdy krok w procedurze wyobrażając sobie co dzieje się w moim ciele: małe wgłębienie pomału rozwijające się w dojrzałe jajka, moje jajniki chronione przed nadmierną stymulacją poprzez łagodzącą je „chłodną wodę”, jajka zapłodnione i niebiańskie światło prowadzące i asystujące im kiedy głęboko implantują się w zapraszającej je i witającej tkance mojego łona. Wizualizowałam sobie to wszystko w możliwie najdrobniejszych detalach. Maleńkie włoskowate naczynia łączące i zasilające nasze dziecko wszystkimi potrzebnymi, niezbędnymi substancjami odżywczymi, pomagającymi rozwijać się w mocne w witalne siły ludzkie życie; moja macica wyścielona grubiejącą warstwą żarliwego entuzjazmu, zapewniająca schronienie dla jej nowego „ładunku”; i nieustająca Obecność B-ga, nadzorująca wszystkie funkcje.
Na początku były cztery embriony. Nawet jeżeli „pomnożona” ciąża byłby za trudna do zaistnienia i przypuszczalnie towarzyszyłyby jej komplikacje, jak mogłabym modlić się tylko za jedno dziecko i nie wyrazić swojego niepokoju dla pozostałych trzech potencjalnych żyć? B-że, cokolwiek TY zadecydujesz jest dobre, ale powinieneś wiedzieć, że ja pragnę i jestem gotowa podjąć wszystkie!
Dni pomiędzy badaniami krwi upływały w dręcząco wolny sposób. Próbowałam być spokojna i optymistycznie nastawiona utrzymując zarówno ciało jak i umysł zrelaksowane i wolne od napięcia na tyle, na ile było to możliwe.
W końcu najważniejsze badanie krwi „beta-HCG”. Jeszcze niezobowiązująco, ale okazało się, że dało pozytywny wynik. Dwa dni później powtórzone badanie tego istotnego „beta-HCG” potwierdziło, że ich liczba wzrosła. Zdecydowanie byłam w ciąży! Badanie ultrasonograficzne pokazało, że jeden embrion przyjął się. Nasza radość była ogromna!
Ale wciąż przed nami były jeszcze długie miesiące z wbudowanym w naszą świadomość strachem przed poronieniem.
Próbując zachować jakąś część naszej autonomii zdecydowaliśmy nauczyć się robić sami codzienne zastrzyki z progrestronu przez kolejne, nadchodzące miesiące. Widziałam nas siedzących pod drzewem owocu granatu, z którego spadają pod wpływem ciężaru dojrzałe owoce. Z całym zespołem: lekarzy, pielęgniarek, techników, chirurgów, anestezjologów i asystentów biorących udział w intymnych detalach naszego życia czułam się jak „własność publiczna”. Po okresie biegania tam i z powrotem do gabinetów pielęgniarskich w przychodni, poprzez samodzielne robienie zastrzyków, mogłam na reszcie odpocząć w zaciszu domowej prywatności, spożytkowując ten czas na zrelaksowanie się i wizualizację siebie i mojego męża na ukwieconych łąkach Galilei, obok płynącej rzeki z kryształowo czystą wodą.
W oczach mojej wyobraźni widziałam siebie siedzącą pod drzewem grantu, W tej rajskiej scenerii modliliśmy się za zdrowie dzieci. Miękki promień światła otaczał nas i kiedy oddalił się z powrotem w Niebiosa, byliśmy otoczenie przez piękne, cherubinowe niemowlęta.
Kiedy skoncentrowałam całą moją energię, przez wszystkie dziewięć miesięcy, na zachowaniu tej cennej dla mnie ciąży, stałam się bardziej „prywatną”, zamkniętą w sobie osobą.
Rzuciłam pracę. Odpoczywałam. Spożywałam zdrową żywność unikając czegokolwiek uważanego za szkodliwe lub niezdrowe. Piłam sok malinowy i ziołową herbatę z pokrzyw, aby wzmocnić mój system. Obawiałam się i starałam się nie obawiać się. Płakałam i modliłam się; modliłam się i płakałam. Kontynuowałam moją wizualizację obrazując sobie zmiany, jakie zachodzą w moim ciele, dziecko, które odżywia się i dobrze rozwija. Kiedy upłynęło 40 tygodni mojej ciąży, w planowanym dniu rozwiązania, moje wody płodowe odpłynęły. Z pomocą asysty doświadczonej akuszerki, wiele godzin później, nasze piękne, zdrowe dziecko urodziło się w domu, ku ogromnej wdzięczności „witających je ramion”.

DrukujEmail